Styczniowy raport czytelniczy. 📚
Styczeń był miesiącem, w którym zrobiłam sobie przerwę od pisania i starałam się nadrobić zaległości czytelnicze. Co prawda w głowie już mi się układały pojedyncze zdania, które za jakiś czas spoją się w krótszy lub dłuższy tekst, jednak to jeszcze nie czas, by wybrzmiały w odpowiedni sposób. A przerwy podobno są potrzebne.
Początek roku spędziłam… z koleżankami po piórze. Warunkiem, bym sięgnęła po daną książkę, było to, że muszę znać autorkę osobiście i mieć związane z nią przynajmniej jedno przyjemne wspomnienie. W rzeczywistości tych dobrych wspomnień jest o wiele więcej i spisując Wam te parę „polecajek”, mam ochotę zdradzić kilka szczegółów danej znajomości. Postaram się jednak skupić na literaturze.
Sięgnęłam po:
👉 „Karę” Sary Antczak. Kilka słów o tej powieści wrzucałam Wam pod koniec grudnia, więc ich nie powtarzam. Byłam w połowie książki, gdy zastał mnie Nowy Rok i pewnie nie zauważyłabym upływu czasu, bo… zatraciłam się w lekturze. Sara ma lekkie pióro, co niebywale kontrastuje z tematyką jej powieści. Nie umiałam nie porównywać tej książki z poprzednią publikacją autorki – „Grą”. Tym razem nie zintegrowałam się tak bardzo z bohaterami (choć bardzo chciałabym wrócić do czasów studenckich i poczuć się – oczywiście tylko w niektórych momentach – jak oni), ale zupełnie jak poprzednio byłam zła, że czasem potrzebuję się wyspać i muszę oderwać się od lektury. Początkowo wydawało mi się, że „Kara” nie ma takiego ładunku emocjonalnego jak „Gra”, jednak okazało się, że dałam się zmylić pozorom. Antczak owinęła mnie wokół małego palca, pozwoliła nawet uwierzyć, że książka będzie miała niemal cukierkowe zakończenie, a potem zostawiła mnie wbitą w fotel, bo… Bo świetnie rozrysowała postacie. Bo poprowadziła fabułę tak, by oszukać czytelnika. Bo wie, jak napisać dobry kryminał, który trzyma w napięciu, ale też pozwala na chwile rozluźnienia. Tyle że potem Antczak „ukarze” za to rozprężenie. Tutaj też upatruję sukcesu tej powieści – okrutne, przerażające, makabryczne sceny (tak mocnych nie znajdziecie w „Grze”) przeplatane są z –- na przykład – sielskimi wizjami życia festiwalowego. Dobra rzecz, zaprawdę powiadam Wam 😉.
👉 „Florentynę od kwiatów” Agnieszki Kuchmister. Po pierwszych stronach tej powieści napisałam do Agnieszki, że musiałyśmy powstać z tej samej gwiazdy. Książkę czytałam z zapartym tchem, z roztapiającym się sercem, z czułością, z miłością, ze wszystkim tym, co sama chciałabym czytelnikom dać. Ba! Niekiedy miałam wrażenie, że chcemy z Agnieszką przekazać to samo, czasem zmieniając jedynie historię, czasem tylko inaczej układając zdania… Mamy więc wieś, mamy dziewczynę z pewnymi zdolnościami, mamy życie sielskie i proste, które potrafi się skomplikować, ale mądrość pokoleń pozwala zrozumieć zmieniającą się rzeczywistość, a prostoduszne usposobienie bohaterów ufać, że nawet złe rzeczy, które ich dotykają, w ogólnym rozrachunku mają sens dla świata (i tego lokalnego, i tego globalnego). Rzucę banałem: zakochałam się w twórczości Agi. Już zbiór opowiadań „Listopad” sprawił, że uznałam ją za czarodziejkę słowa. Teraz jednak nie mam wątpliwości, że rzuciła na mnie urok, spod którego nie chcę się wyrwać.
👉 „Nierozdzielne” Joanny Pypłacz. Kilka lat temu, będąc jeszcze pod wrażeniem „Podziemi” – mojej pierwszej styczności z twórczością Asi – a już znając się z autorką bliżej, zapytałam ją, jaka jej książka jest dla mnie idealna. Pamiętam jej przenikliwe, błękitne spojrzenie, gdy mierzyła mnie, by znaleźć powieść, która najlepiej rezonowałaby z moją naturą. Stanowczo wówczas odpowiedziała „Nierozdzielne”. I trafiła. Przedwojenna historia Sabiny i Sybilli – bliźniaczek, z których jedna umiera (ale tak naprawdę która?) – to kolejny ukłon w stronę klasyki. Każda powieść Asi wyróżnia się wysublimowanym językiem, pozostawiając czytelnika z poczuciem, że nie czyta on literatury współczesnej, lecz książkę powstałą przed dziesięcioleciami. Groza tu sączy się niespiesznie, subtelnie otulając czytelnika, aż przeniknie do szpiku kości. Jest wzniośle, jest sentymentalnie, jest po prostu pięknie.
👉 „Nieśmiertelnych” Klaudii Zacharskiej – pierwsze akapity tej powieści wzbudziły we mnie wątpliwość, czy aby na pewno jestem w grupie docelowej odbiorców. Poznajemy Ninę, nieśmiałą, wycofaną nastolatkę. I niby zaczyna się banalnie, ale gdy dowiadujemy się, co jest źródłem problemów dziewczyny, a Zacharska coraz bardziej odkrywa przed tajemnice umysłu (niekoniecznie) Niny – zdradzę tylko, że nastolatka nigdy nie jest sama – fabuła staje się brutalniejsza, robi się coraz bardziej niepokojąco, a czytelnik wpada w pułapkę „jeszcze jednego rozdziału”. Mam ochotę porównać sposób pisania Klaudii ze stylem wcześniej wspomnianej Sary Antczak – obie autorki mają lekkie pióro, przez strony po prostu się mknie. Jeśli potrzebujecie zrelaksować się przy horrorze, ta książka świetnie się do tego nadaje.
Jak Wam minął styczeń? 😈