Dzień dobry, KOTani. Dziś krótki raport książkowy. 📖
Kiedy stałam się służącą Mojego-Czarnego-Kota-W-Kamuflażu, rzuciłam się na poradniki, żeby mieć pewność, że czczę i wielbię go w odpowiedni sposób. Ostatnio jednak postanowiłam wrócić do beletrystki, jednak dobór książek nie był przypadkowy. Warunkiem była okładka, na której znajdował się kot. Co ciekawe, okazało się, że prym w tym względzie wiedzie King. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz sięgnęłam po którąś z jego książek, i zapomniałam już, z jaką lekkością się je pochłania. Tym razem przeczytałam:
🐈 „Jest krew” – przyznam Wam się, że miałam obawy, biorąc się za tę pozycję. Recenzje, na które natykałam się, nie były pochlebne. Fakt, że na książkę składają się cztery… opowiadania? nowele? (są długości moich powieści, więc mam problem z klasyfikacją 😅) sprawił, że uznałam, że jeśli pierwsza historia mnie nie wciągnie, odłożę książkę bez żalu. Nie odłożyłam. I być może za mało Kinga czytam, zbyt nieregularnie, by móc pozwolić sobie na krytykę, porównując „Jest krew” z jego poprzednimi publikacjami, ale mi się podobało. Po prostu. To było jak spotkanie starego, dobrego znajomego po latach. Nie wpadłabym na to, że tęskniłam. Dla mnie rewelacja.
🐈 „Cmętarz zwieżąt” – pamiętacie, że miałam zwyczaj wstawać przed 5 rano, żeby w spokoju pisać? Tym razem wstawałam po to, by czytać. Absolutny obłęd. O książce napisano już wiele mądrych słów i raczej nie dodam niczego nowego. Do tej pory uważałam, że „Lśnienie” jest moją ulubioną powieścią Kinga, teraz jednak zmieniam zdanie. Nie mogę pojąć, dlaczego nie sięgnęłam po „Cmętarz…” wcześniej. Mam chrapkę, by zobaczyć którąś z ekranizacji i sprawdzić, czy moim zwyczajem nie zasnę po 15 minutach 😉. Przy książce nawet noce były bezsenne, za to „zaczytane”.
Obecnie robię sobie (krótką) przerwę od Kinga i kolejną powieścią z kotem na okładce, którą wrzucam na tapet, jest „Auteczko” Bohumila Hrabala. Czytaliście?