Kolejny wieczór z czarownicami… |„Młot na czarownice”
„Młot na czarownice”
„Młot na czarownice”
Kiedy sięgałam po „Młot na czarownice”, spodziewałam się zupełnie czegoś innego: rozprawy naukowej, oczywiście na miarę czasów, w których została napisana, obrazu czarownictwa w ówczesnej epoce i poniekąd to otrzymałam, ale…
Trafił do mnie przedruk wydania, które pierwotnie ukazało się w 1614 roku w polskim przekładzie Stanisława Ząbkowica. Ile Ząbkowic faktycznie przetłumaczył, ile zinterpretował po swojemu – to już ciekawostka, której, z uwagi na nieznajomość łaciny, nie dane mi będzie (przynajmniej jeszcze przez długi czas) rozwikłać. Pomimo niewielkiej objętości nie jest to książka, którą przeczyta się w jeden wieczór. Składa się z dwóch części. W pierwszej autorzy dowodzą, że magia istnieje, jest częścią rzeczywistości, opisują jej formy, przestrzegają przed działaniem czarownic. Część wtóra to spis sposobów radzenia sobie z czarami – gdy już ktoś je na nas nałoży. Oczekiwałam, pomna na sławę tego traktatu, jasnej kodyfikacji wierzeń i praktyk czarnoksięskich z tamtego okresu.
Ciężko się czytało, i nawet nie za sprawą archaicznego języka, a opowieści w traktacie zawartych. Było zwyczajnie… nudno. Nawet ciekawość poznania prawdy historycznej nie pozwoliła mi się cieszyć lekturą tej książki.
Nie zmienia to jednak faktu, że dobrze się stało, że poznałam tę pozycję. Zawsze to poszerzanie horyzontów, nawet jeśli przenosi w mroki średniowiecza – dosłownie – umysłowo. A skoro nie „łyknęłam” jej na raz, dziś przestawiam się na łykanie czegoś innego. Oczywiście nadal w klimacie 😉