Dzień dobry! Moi Drodzy, dziś kilka słów o „Strychnicy” Marka Zychli.
Kiedy tylko pojawiły się zapowiedzi książki, byłam pewna, że prędzej czy później (to drugie bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę hałdy wstydu zalęgające w każdym kącie mojego domu) sięgnę po „Strychnicę”. Zychlę wszak czytam nie od dziś. Cieszę się, że odsunęłam inne lektury na rzecz tej. Była tego warta.
Już po samym opisie okładkowym spodziewałam się, że Marek trafi w moje czułe struny, że znów zatęsknię za Poznaniem, że pobudzi mnie do wspomnień związanych z okresem moich praktyk studenckich czy późniejszej pracy zawodowej.
I faktycznie od pierwszych stron bohaterowie mają twarze ludzi, których kiedyś dane było mi spotkać. Ale pomijając to, że Zychla poniekąd zabrał mnie w podróż sentymentalną, w swej powieści ukazał przede wszystkim to, że ludzie niepełnosprawni nie są niekompletni, a ich siły w pokonywaniu trudności brakuje niejednemu, nazwijmy to, mieszczącemu się w normie (zakładając, że tacy faktycznie istnieją).
Ale od początku.
Bartek – chłopak pochodzący z podpoznańskiej wsi – rozpoczyna wolontariat w jednej z placówek opiekuńczych w Irlandii. W pracy z rezydentami wspierają go Niemka Sammy i Francuz Nino. Poznajemy także koordynatorkę ośrodka Amy i podopiecznych. Autor niespiesznie odkrywa przed czytelnikiem tajemnice każdego z bohaterów. O ile przez pierwsze rozdziały odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z powieścią obyczajową, skupiającą się przede wszystkim na niuansach pracy z niepełnosprawnymi intelektualnie, o tyle w dalszej części z każdą kolejną sceną wkraczamy w świat wypełniony demonami, zapachami śmierci, a retrospekcje dotyczące głównych bohaterów (każdy przez moment gra pierwsze skrzypce w powieści) ukazują, że nie ma przypadków, a przeznaczenia nie można oszukać – to w dużym uproszczeniu, gdyż najchętniej zaspojlerowałabym większość fabuły, by pokazać, jak zręcznie Zychla wplata wątki fantastyczne w może nie dla każdego banalną (jednak ośrodki dla niepełnosprawnych są specyficznymi miejscami), ale w pewnym sensie przyziemną rzeczywistość. Dużo tu warstwy psychologicznej. To od czytelnika zależy, jak głęboko chce wejść, ile gotów jest zobaczyć, co zrozumieć. Marek tworzy klimat nienachalnie, ale konsekwentnie.
W dalszym ciągu próbując Wam nie zdradzać fabuły, muszę wspomnieć o jednej z najbardziej oddziałujących na mnie scen – opisie drogi Bartka, który na swych barkach niesie trupa. I choć Zychla porusza tu sztampowy motyw winy i kary, zadośćuczynienia – a raczej jego braku, możliwości dostąpienia wiecznego spokoju, ten rozdział pobudził mnie do głębszej refleksji. Pomyślałam o tym, jak często sami niesiemy na sobie ciężary, których nie możemy się pozbyć, jak często próbujemy zagrzebać coś, co nam niewygodne, co nie pozwala spać spokojnie. Albo odwrotnie: jak często rozkopujemy groby dawno pochowanych spraw, bo tak naprawdę nie załatwiliśmy ich do końca, nie przerobiliśmy traum, nie pogodziliśmy się z pewnymi faktami. Pomyślałam także o tym, jak często niesiemy na sobie brzemię innych, które odrywa nas od zajęcia się własnymi sprawami, pozwala uciekać od problemów. Temat rzeka… i nie na dziś.
Kiedy docieramy do połowy powieści i wydaje nam się, że najważniejsza scena za nami, okazuje się, że to dopiero preludium… A jeśli mowa o zakończeniu, spodziewałabym się innego, jednak uważam, że Zychla jako pisarz-demiurg okazał się sprawiedliwy. Bohaterowie zasłużyli na to, co autor dla nich przygotował.
To bardzo dobra powieść. Mimo że motywy fantastyczne przebijają się na główny plan, byłoby zbyt dużym uproszczeniem zaszufladkować ją w ramach jednego gatunku. Wielowarstwowa, metaforyczna, miejscami przerażająca, smutna, niekiedy wręcz naiwnie radosna, pobudzająca emocje, prowokująca do przemyśleń, a przede wszystkim ciekawa. Napisana lekkim piórem. Muszę dodać, że Zychla roztopił moje serce wyrażeniem „zakluczyć”; zresztą niemało tu gwary wielkopolskiej, szczególnie mi bliskiej.
Na uwagę zasługuje też wydanie. Jeśli widzieliście tylko zdjęcia książki, wiedzcie, że na żywo prezentuje się jeszcze piękniej. Po prostu uczta dla oczu. Dla „Strychnicy” powinno się mieć odrębną półkę.
Marku, Wydawnictwo Mięta , kawał dobrej roboty. Chcę więcej.